To będzie wpis na wiosnę. Pod wiosnę. Niech już przyjdzie, bo zaczęłam wypuszczać pędy zielone i wrastam w rzeczywistość, a jednocześnie sięgam do nadrealnych wymagań jak to zwykle o tej porze roku ;)
Weekend minął mi pod znakiem piosenki turystycznej. Nie jadłam wprawdzie pasztetu, nie spałam na karimacie i nie opatulałam się polarem żadnego zarośniętego mężczyzny (ani nawet swoim własnym), ale po raz dziesiąty (bądź jedenasty – straciłam rachubę ;)) odwiedziłam Yapę.
Choć moja fascynacja tym festiwalem jest dużo mniejsza niż na początku, nadal
lubię spędzać tam czas. Pierwsze pytanie jakie usłyszałam – tuż po wejściu do
hali Expo, gdzie odbywała się impreza, to : „jak można znaleźć męża na Yapie?”
- zadane przez dziewczyny z Radia Żak.
Cóż, najpierw zaczęłam zastanawiać się, czy chodzi o męża własnego, cudzego,
czy może przyszłego. W moim przypadku, trzecia opcja wydała się
najrozsądniejsza i w przerwach między koncertami postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie
istnieją jacyś potencjalni kandydaci. Otóż turystów było sporo. Wykluczyłam
muzyków i harcerzy. Studenci – cóż, to chyba też już nie moja bajka,
przynajmniej jeśli chodzi o męża. Podobnie sytuacja wyglądała jeśli chodzi o
starszych panów, którzy zapewne na Yapie bywają od samego początku, a wędrówki
górskie mocno weszły im w krew o czym świadczy mocno wysunięty do przodu
mięsień piwny. Wybór został niewielki. Podczas całego festiwalu odbyłam
zaledwie kilka konwersacji z przedstawicielami płci przeciwnej, z czego na
szczególną uwagę zasługiwał jedynie jeden przedstawiciel serwisu.
Możliwe, że gdybym została dłużej w Cottonie, czyli klubie festiwalowym,
udałoby się nawiązać więcej nowych znajomości.. Cóż, zobaczymy za rok.
Zdecydowanie Yapa jest dobrym miejscem na zdzieranie sobie gardła od śpiewania.
To miejsce idealne, jeśli chcesz mieć później zakwasy i ból tyłka od twardych
ławeczek, ewentualnie podłoża.
Śpiewanki w palarni? Koncerty na stołach? Piwo i wszechobecne gitary? - proszę
bardzo! :)
Męża lepiej jednak szukać zupełnie gdzie indziej... ;)
Swoją drogą wydaje mi się, że nie posiadam już predyspozycji do życia we dwoje.
Lubię żyć bez konkretnego planu. Postępować z radosną spontanicznością.
Wylegiwać się z kotem do późnych godzin zajmując całe łóżko, ewentualnie tkwić pół nocy
z książką i paczką krakersów bądź też z wielką miską sałatki śledzić losy serialowych
czy filmowych bohaterów. Lubię włóczyć się czasem ulicami bez konkretnego celu
i samodzielnie decydować o destynacji wakacyjnych wędrówek.
ale...
...lubię też pokazywać komuś moje ulubione miejsca i sprawdzać,
czy u Niego pojawi się zachwyt tożsamy z moim. Lubię przytulać się i czuć czyjś
zapach, nawet jeśli nie zawsze jest pierwszej świeżości.. Lubię słyszeć
nieoczywiste komplementy – rzucone czasem ot tak, przypadkowo, a uskrzydlające
bardziej niż niejeden redbull, czy też podwójne espresso. Lubię słyszeć, że
ktoś tęsknił i czekał. I lubię wracać z kimś. Wracać do kogoś. I siedzieć razem
pod kocem grzejąc się o kubki z earl greyem i o siebie nawzajem.
Dlatego właśnie nie będę bronić się rękami i nogami, gdy
podczas kolejnej randki (czy to słowo nie jest już archaizmem?) spotkam kogoś,
kto sprawi, że poczuję miłe ukłucie w okolicach lewego górnego żebra. Za moje
wysokie wymagania wobec mężczyzn nie jest odpowiedzialny Disney. To bardziej Wojaczek,
Bursa, czy Stachura.
…albo Hłasko, cholera :
Kaskaderzy literatury, poeci przeklęci, wyluzujcie ;) Nie
chcę żeby ktoś pisał dla mnie wiersze. Wystarczy garść błyskotliwości i
poczucia humoru. Niech wysłucha, pomoże opróżnić wino, zabierze na
drugi koniec tęczy i tak po prostu, najzwyczajniej na świecie, nie nachalnie
lecz namacalnie będzie.
Cóż, wpis uważam za kompletny, a recenzje być może następnym razem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz