piątek, 27 października 2017

Milion

Czy wy też macie takiego cholernego pecha, że jesienią zawsze, ale to zawsze znienacka dopada was grypa bądź angina i dopieprza się jak dres szukający zaczepki lub ten facet zapraszający na pokaz zajebistych garnków lub koców z alpaki? Pierwszy raz w życiu po raz drugi jestem chora w piździerniku. Mam wrażenie, że antybiotyk gówno daje. Na el cztery już byłam, dlatego z miną twardziela siedzę w pracy, a wewnątrz jestem miękka jak nadzienie z dewolajów. Najgorsze jednak jest to, że straciłam węch i smak. Nienawidzę tego uczucia. Jest wstrętne i serio, wolałabym już kanałowe leczenie zęba. Kończę się jednak użalać, bo tak naprawdę miałam pisać o czymś zupełnie innym. Ostatnio, pierwszy raz od dawna szłam do pracy pieszo. Chciałabym napisać, że to pierwszy krok do zdrowego stylu życia, a kolejnym będzie spożywanie jedynie eko produktów od rolników z pobliskich wiosek... ale nie. Rozwaliłam samochód, a jem wszystko, zdrowe czy nie - mam to w dupię, celowo przez „ę”. Po drodze mijałam panów zbierających złom do wózka. Rozmawiali na temat owych wózków i jeden z nich zachwalając parametry jakiejś wypasionej fury do wożenia metali stwierdził, że posiadanie takiego, byłoby szczytem marzeń. Zaczęłam zastanawiać się, czy nasze marzenia zależą od tego kim jesteśmy? Czy marzenie tego pana wynikało z tego, iż nie potrzebuje tak naprawdę mieć więcej? Nie wiem... Żałuję, że nie miałam czasu, by zatrzymać się i przez chwilę z nim porozmawiać. Przyznaję, że nie czuję się źle z moim obecnym, skromnym inwentarzem. Jestem nawet dumna z mojej uroczej kawalerki. Czasem panuje w niej rozgardiasz, innym razem porządek, płoną świeczki i pachnie herbatą z goździkami. Lubię też moją pracę wśród regałów, na których piętrzą się tysiące kuszących książek i nieprzeczytanych jeszcze historii... Pojawia się niestety czas, kiedy usilnie zastanawiam się co zjeść przeznaczając na to ostatnie, znalezione na dnie dziurawej torby monety. Wówczas owszem, budzi się we mnie sprzeciw i złość na taki, a nie inny los. W marzeniach sięgam wysoko. Kilku tysięcy metrów nad poziom morza. Rozmyślam o wygranej w lotto. Domku z kominkiem i werandą. Puchatym dywanem, w który będę zagłębiać bose stopy. Widzę mój dziki sad, i tajemniczy ogród z ogromną huśtawką. Marzę o możliwości podróżowania kiedy tylko będę miała na to ochotę. Zobaczyć, doznać, doświadczyć.. Poleżeć pod egzotycznym drzewem na plaży z mięciutkim, białym piaskiem. Zdobywać szczyty górskie w Skandynawii. Karmić małe, dzikie kotki, jeździć konno, chodzić do kina i restauracji z aromatycznymi potrawami. Obżerać się krewetkami i wszystkim czego zapragnę. Ubierać się w piękne stroje, których nie muszę kupować z trwogą zerkając na metki z ceną. Fajnie jest pomarzyć zastanawiając się jednocześnie, czy to pleśń na chlebie, czy też jest naturalnie zielony i zeskrobując to na wszelki wypadek. Ale! To co najistotniejsze już mam. I gdyby zaistniała opcja, w której mogę zamienić to co aktualnie posiadam, na wszystkie wspaniałości o których napisałam, bez wahania powiem: fak ju domku i niebiańska plażo! Przyjemnie jest marzyć i mieć świadomość, że wszystkie fajności czają się tuż za rogiem. Jednak nikt nie powiedział, że kiedyś się nie uda. A po cóż mi to wszystko kiedy obok nie będzie osoby, w której oczach odbije się mój zachwyt? Dlatego jeśli to czytasz mój Drogi, zapamiętaj.
Ja wyceniam Cię na milion.
A dla mnie milion to jak bilion prawie. :)*



wtorek, 3 października 2017

Październikowe umieranie

Od kilku dni uskuteczniam umieranie. Nie zamawiam wprawdzie miejsca na cmentarzu oraz bukietów ulubionych frezji, słoneczników, goździków czy konwalii. Nie przyrządzam również mieszanek z arszenikiem. Wczoraj był moment, kiedy silne dreszcze i gorączka spowodowały, iż zaczęłam wierzyć w koniec. A bardzo, bardzo tego nie chciałam. Otóż, bowiem azaliż - chcę żyć. Teraz bardziej nawet, niż kiedykolwiek. Zmuszałam się więc do podróży w kierunku kuchni, a te parę kroków było dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Przyrządzałam ogromne kubki herbaty z cytryną i sokiem malinowym. Próbowałam rozmawiać z kotem, ale utrata głosu sprawiła, iż były to głównie komunikaty niewerbalne. Poza tym kot, zakopał się dziś na pół dnia w poduszkach mając głęboko w dupie cały zewnętrzny świat. 




Jawa miesza się ze snami. Sny zaś, nie są barwne, lecz dość ciężkie i lepkie. Przytrzymują mnie wewnątrz na siłę. Trochę tonę, ale nie stawiam większego oporu. Widzę łąki, góry i otwarte przestrzenie. Rozmawiam z ludźmi, których dawno nie widziałam. Odczuwam łagodność istnienia. Kiedy się budzę, najciężej jest po prostu oddychać. Gdy gorączka spada nadrabiam zaległości. Czytam jednocześnie „Alicję” Piekary, oglądam „Preachera” i filmy, które wciąż odkładałam na wiecznie „kiedyś”. W nocy przypomniała mi się „Niekończąca się opowieść”. Kiedy byłam mała i czegoś się bałam, wyobrażałam sobie, że przyleci Falkorn. Będę mogła podejść do niego, wtulić się w mięciutką sierść, zapomnieć o tym co złe i polecieć gdzieś daleko.. I wiecie co? Może nie jestem już mała, ale są chwile, kiedy znów chciałabym, żeby przyleciał, a samo wspomnienie owych chwil spowodowało wzruszenie i przywołało uśmiech.




Dla własnego bezpieczeństwa jednak, lepiej nie będę sprawdzać, czy można gdzieś znaleźć pluszowego smoko-psa ;)
Mam za dużo czasu na myślenie, ale pocieszam się tym, że myśli nie zmierzają w kierunku destrukcji, chaosu i głębi smutku, natomiast układają się w spójną całość przepełnioną nadzieją, spokojem i szeregiem planów, które nie wydają się już bardzo odległe, lecz całkiem realne i w zasięgu możliwości. Nie do końca umiem w życie, ale jest ktoś, kto sprawia, że osiągam coraz wyższy poziom i z lekkością pokonuję potwory. Owszem, wciąż składam się z drżenia, niepewności i okrywam znakami zapytania, ale chwile w których udaje się złapać pewność napełniają mnie niebotyczną i dziką radością podobną do tej, którą odczuwa prosiaczek po raz pierwszy taplający się w błocie :)